--------------------------
Podoba Ci się ? Zagłosuj na mnie !!!
TOP LISTA
--------------------------
wystartowaliśmy:
19 lutego 2008r.
|
Alpy 2008
O wyprawie rowerowej w Alpy zacząłem myśleć dość szybko po powrocie z zeszłorocznego wyjazdu do Chorwacji. Motywem była sentencja o spełnianiu marzeń. Trzeba się więc było
zabrać za to bez niepotrzebnej zwłoki, bo latka lecą , a marzeń do spełnienia jeszcze cały worek. To marzenie brzmiało : zobaczyć Matterhorn. Jak na człowieka XXI wieku przystało
planowanie zacząłem od surfowania po Internecie w poszukiwaniu relacji ludzi, którzy już po Alpach jeździli. Znalazłem tam istną kopalnię z relacjami moich poprzedników, znalazłem też forum rowerowe podrozerowerowe.info na którym często bywam do dzisiaj. Alpejska trasa zaczęła nabierać coraz realniejszych kształtów, aż tu pewnego dnia Michał Wolff ogłosił na forum, że poszukuje chętnych do wspólnego wyjazdu w Alpy.
Nie zastanawiałem się długo. On co prawda nie zamierzał jechać aż pod Matterhorn, ale szkielet trasy był bardzo zbliżony do stworzonego przeze mnie wcześniej. Nadarzyła się więc okazja, aby skorzystać z towarzystwa i doświadczenia człowieka, który znacznie więcej podróżował rowerem niż ja do tej pory. Dogadaliśmy się szybko. Po jakimś czasie dołączył do nas Mikołaj z Łodzi ( dalej : Miki). Istotne były dla mnie przygotowania fizyczne. Miałem jechać z ludźmi młodszymi dokładnie o ćwierć wieku i bardzo nie chciałem być najsłabszym ogniwem. W związku z powyższym sezon intensywnych jazd rowerem rozpocząłem już 12.01.2008. Do czasu wyjazdu na wyprawę przejechałem 3180 km. Wystarczyło. Czas przygotowań mijał szybko i zrobiła się połowa maja. Wyjechałem z domu 13.05.2008 o godzinie 3.30 rano. Mieliśmy się spotkać w Kutnie w pociągu jadącym do Berlina, stamtąd pociągami do Garmisch Partenkirchen i dalej już rzecz sama w sobie , czyli jazda rowerami po Alpach przez osiem dni.
Gdy dojechałem do Łowicza, gdzie miałem zaplanowany dwudniowy pobyt u mojej
siostry, okazało się, że prognozy pogody dotyczące Alp są wprost tragiczne i trzeba przełożyć wyjazd o tydzień. Na szczęście pracodawca okazał się wyrozumiały i bez problemu przedłużył mi telefonicznie urlop. Oczywiście niespodziewaną nadwyżkę urlopu zagospoda -
rowałem na sposób rowerowy, ale o tym piszę w innym miejscu. Do spotkania uczestników
naszej wyprawy Giro d'Alpi doszło na dworcu kolejowym w Berlinie 23.05.08 krótko przed północą. Czekała nas kilkunastogodzinna podróż pociągami do Garmisch.
Bilet weekendowy to wynalazek tani, ale dość uciążliwy. Jechaliśmy siedmioma pociągami. Na szczęście one tam jeżdżą punktualnie i nie było pod tym względem najmniejszych problemów. Planowe spóźnienia to raczej polski wynalazek. Około godziny 15.00 zakończyliśmy podróż koleją, zrobiliśmy pamiątkową fotkę na peronie, zakupy jedzenia w supermarkecie i ruszyliśmy.
Dzień pierwszy - 24.05.08 - Garmisch Partenkirchen - Landeck
Dystans : 81,92 km , średnia prędkość : 19,30 km/godz , suma podjazdów : 765 m
Zdobyte przełęcze : Fernpaz 1210 m n.p.m.
Dzień bez większych wydarzeń - dystans krótki, przełęcz skromna - pojechaliśmy jak burza
pomimo całej nocy spędzonej w pociągach. O zmierzchu dotarliśmy do Landecku, gdzie nie było żadnego cywilizowanego kampingu, pozostał więc nocleg na dziko, jak się okazało pierwszy i ostatni podczas tego wyjazdu. Dokładnie i bez zakłóceń odespaliśmy zaległości z zeszłej nocy.
Dzień drugi - 25.05.08 - Landeck - Santa Maria - Zernez
Dystans : 119,24 km , średnia prędkość : 14,80 km/godz , suma podjazdów : 2155 m
Zdobyte przełęcze : Passo di Resia 1510 m n.p.m.
Ofen-Pass 2149 m n.p.m.
Pogoda od rana wyklarowała się nie najgorzej, co wcale nie było później regułą. Często "straszyło nas" deszczem, jednak zmokliśmy tylko jeden raz, co uznaję za dobry wynik
w świetle tych wszystkich wcześniejszych prognoz. Pobudka o 6.00 rano, o 8.00 byliśmy już w drodze. Nie zawsze później nam się tak udawało. Najczęściej Michał czekał aż Miki i ja spakujemy się i będziemy gotowi. Może byśmy i potrafili to przyspieszyć, ale ciągle brakowało nam troszeczkę luzu, trochę tego czasu na spokojną kawę z rana i na chwilę rozmowy o sprawach związanych nie tylko z przebiegiem trasy , wspinaczką na przełęcze itp.
Dlatego też rano schodziło trochę dłużej.
Dzisiaj pokonać mieliśmy pierwszy dwutysięcznik. Pełna mobilizacja i konkretna jazda od początku. Po jakimś czasie zakaz wjazdu dla rowerów zmusił nas do objazdów przez lokalne drogi i mniejsze miejscowości. Zrobiło się bardziej malowniczo, ale też przybyło drobnych, choć niekiedy ostrych podjazdów. Jeżeli dni są zaplanowane dokładnie i trzeba przejechać trasę od punktu A do punktu B - a tak było w naszym przypadku - to takie sytuacje trochę burzą plan, gdyż tempo jazdy siłą rzeczy musi zmaleć. Daliśmy jednak temu radę, po mniej więcej dwudziestu kilometrach można było wrócić na główną drogę. Przełęcz Resia nie zrobiła na nas specjalnego wrażenia. Można było podziwiać krajobrazy i ładny widok z góry na drogę odchodzącą w kierunku St.Moritz, a najciekawszym obiektem do podziwiania była twierdza Nauders zlokalizowana już wysoko w górch wśród skał i nad pięknym górskim potokiem. Na przełęczy granica austriacko-włoska. Jak większość przejść granicznych po drodze - prawie nie zauważalna. Niedługo później granica austriacko-szwajcarska. Tutaj już regularne przejście graniczne z celnikami, ale machnięto nam tylko ręką, żeby jechać dalej.
W malowniczym i urokliwym miasteczku Santa Maria zrobiliśmy sobie krótki odpoczynek.
Tabliczka czekolady, woda z bidonu, kilka pamiątkowych fotek i wyruszyliśmy na podjazd pod Ofen-Pass. Momentami podjazd był dość sztywny, ale nie stanowił istotnej trudności.
Mieliśmy więc za sobą pierwszy dwutysięcznik. Na zjeździe pękła szprycha w moim tylnym kole. Ponieważ było już blisko do mety dałem sobie spokój z wymianą i na lekko scentrowanym kole dojechałem do Zernez, gdzie bez trudu znaleźliśmy kamping.
Dzień trzeci - 26.05.08 - Zernez - St.Moritz - Tirano - Bormio
Dystans : 139,97 km , średnia prędkość : 16,49 km/godz , suma podjazdów : 1960 m
Zdobyte przełęcze : Berninapass 2330 m n.p.m.
Rano zeszło trochę z wymianą szprychy, trochę na gadaniu i w drogę wyruszyliśmy dość późno. W planie był "skok w bok" na przełęcz Albulla Pass, ale ze względu na późną porę
i czekające nas dzisiaj inne przełęcze jedynie Michał zdecydował się na podjazd. Co ciekawe - tabliczka ostrzegała, że przełęcz jest zamknięta, ale Michał sprawdził, że ostrzeżenie było na wyrost i dojechał na szczyt bez problemu. Miki i ja w tym czasie wpadliśmy na chwilę do St.Moritz i niebawem spotkaliśmy się z Michałem na umówionym skrzyżowaniu.
Rozpoczął się podjazd pod Berninapass. Spotkaliśmy na parkingu autokar wycieczkowy z Niemiec w którym jechało też kilka osób pochodzących ze Śląska. Była chwila sympatycznej rozmowy i
dalszy ciąg podjazdu. Pochylenie drogi troszeczkę zmalało, natomiast pojawił się silny wiatr. Oczywiście, że przeciwny! Przy silnym wietrze i świecącym słońcu wjechaliśmy na przełęcz. Krajobraz trochę zimowy, ale tak tu jest o tej porze roku.
Rozpoczął się zjazd i moje ze zjazdami problemy. Mam lekki lęk wysokości, więc jeżeli z którejś strony drogi pojawia się przepaść jedynym ratunkiem dla mnie jest hamulec, mała prędkość i wzrok wlepiony w asfalt przed siebie. Na dodatek wiejący wiatr co i rusz chwiał rowerem i mną, jechałem więc bardzo ostrożnie. Na wszystkich zjazdach koledzy czekali na mnie dłuższą chwilę na dole, albo kilkakrotnie po drodze w przypadku długich zjazdów.
Po jakichś 300 m zjazdu(licząc różnicę wysokości) stanęliśmy na skrzyżowaniu z drogą do Livigno. Tabliczka przy drodze głosiła, że przełęcz Forcola di Livigno jest nieprzejezdna,
a uwiarygodnił ją szlaban zamknięty w poprzek drogi. Postanowiliśmy jednak sprawdzić to osobiście, ponieważ objazd był dość długi i mniej atrakcyjny od przełęczy, które mieliśmy na zaplanowanej trasie. Tym razem ostrzeżenia były oparte na faktach. Po kilometrze pojawiły się zwały śniegu przy drodze, za chwilę przerodziło się to w śniegowy wąwóz, potem pjawił się śnieg na asfalcie, a po chwili ściana śniegu o wysokości około 5m przegradzająca drogę w poprzek. Szczyt przełęczy był już niedaleko, ale ze względu na ostrzeżenia lawinowe nawet nam do głowy nie przyszło, aby zaporę forsować. Pozostały tylko pamiątkowe zdjęcia do zrobienia i odwrót. Dość zgodnie uznaliśmy to za jedną z ciekawszych przygód na trasie.
Ruszyliśmy w kierunku Bormio przez Tirano. Po tym jak skończył się typowo górski zjazd z Berninapass, droga do Tirano biegła dość łagodnie i systematycznie w dół , co umożliwiło
bardzo szybką i sprawną jazdę. Nie był to jednak koniec przygód na ten dzień . Zaraz za Tirano okazało się, że droga uzyskuje kategorię drogi szybkiego ruchu i rowerem po niej się nie jeździ. W demokratycznym głosowaniu( 2:1 z moim sprzeciwem) postanowiliśmy jechać tą drogą bez względu na zakazy. Udało się. Po drodze mieliśmy jeszcze pięć tuneli o długościach od 1,5 do 8 km. Na nasze szczęście po jakimś czasie drogę zamknięto dla ruchu
ze względu na remonty w tunelach , byliśmy więc jedynymi uczestnikami ruchu. Do dziś mam mieszane uczucia gdy myślę o tym przejeździe. Przyznać jednak trzeba, że był to jedyny sposób, aby jeszcze tego wieczora dotrzeć do Bormio. Jadąc objazdami na pewno nie dali byśmy rady. Dojechaliśmy więc i około 23.00 w okolicach Cepiny pod Bormio znaleźliśmy kamping po trwających trochę poszukiwaniach. Ten kamping był dosyć istotny w naszych planach, bo tam miały zostać bagaże na cały następnydzień, abyśmy mogli pustymi niemal rowerami wyruszyć na podbój Mortirollo i Gavii.
Dzień czwarty - 27.05.08 - Bormio - Mazzo - Monno - Ponte di Legno - Bormio
Dystans : 129,33 km , średnia prędkość : 13,42 km/godz , suma podjazdów : 3065 m
Zdobyte przełęcze : Passo di Mortirollo 1851 m n.p.m.
Passo di Gavia 2652 m n.p.m.
Znowu późny wyjazd, znowu droga szybkiego ruchu do Mazzo i wreszcie podjazd pod Mortirollo. Przełęcz ma sławę trudnej, wręcz "rzeźnickiej", dziesiątkuje kolarzy na trasie Giro di Italia. My na szczęście nie będziemy się z nikim ścigać, ale "sława" przełęczy robi swoje i do podjazdu przystępujemy skupieni i zestresowani troszeczkę. Żartów nie ma. Na początku i pod koniec ma być tochę łatwiej, środkowe 6 km to jednak nachylenia rzędu 15% i więcej.
Jedźmy więc! Wymyśliłem sbie, że spróbuję wjechać tam bez żadnego odpoczynku i postoju.
Największy kłopot miałem z piciem z bidonu, bo przy mocnym pochyleniu drogi i małej prędkości jazdy utrzymanie równowagi w trakcie sięgania po bidon i chowania go wcale nie jest takie proste. Musiałem czekać na chwilowe wypłaszczenia podjazdu, a upał był spory tego dnia i pić się chciało, oj chciało. Nie zatrzymałem się nawet pod pomnikiem Marco Pantaniego i nie zrobiłem tam zdjęcia Michałowi. Mam nadzieję , że już mi to wybaczył. Wjechałem jednak tak jak chciałem! Dla mnie jest to powód do satysfakcji.
Następne wyzwanie : Gavia. Dojechaliśmy tam dość późnym popołudniem i oczywiście na wejściu tabliczka informująca, że przełęcz zamknięta. To już problem. Jeżeli to prawda, to tego wieczoru do Bormio żadnym objazdem nie wrócimy, bo było za póżno i za daleko. Trzeba będzie szukać noclegu w jakimś hoteliku po drodze i korygować później zaplanowaną trasę wyprawy, bo ze względu na objazd braknie po prostu czasu na wykonanie planu. Ponieważ Michał był najmocniejszy z nas pod względem "kolarskim", wysłaliśmy go do przodu jako awangardę i ruszyliśmy na przełęcz. Brak informacji(telefonicznej) od Michała mówił, że przełęcz jest przejezdna. Informacji takiej nie było do końca, a Michał czekał na nas na szczycie. Podjazd był piękny i trudny, żałuję tylko, że końcówka była już po ciemku i nie można było podziwiać widoków. Spotkaliśmy się na szczycie około 22.00 i przy świetle wątłych rowerowych reflektorów ruszyliśmy w dół. Zjazd w ciemnościach nie był aż taki trudny jak się spodziewaliśmy i około północy zameldowaliśmy się na kampingu.
Dzień piąty - 28.05.08 - Bormio - Merano
Dystans : 106,95 km , średnia prędkość : 15,63 km/godz , suma podjazdów : 1688 m
Zdobyte przełęcze : Passo di Stelvio 2758 m n.p.m.
Następny dzień i następne atrakcje. Tego dnia Passo di Stelvio. Najwyższa na trasie przełęcz,
uznana za jedną z najtrudniejszych w Europie we wszystkich rankingach i klasyfikacjach.
Do tego pokonywaliśmy ją w pełnym rynsztunku , z całością bagażu. Lekko nie będzie!
Zielona tabliczka przed początkiem podjazdu znaczy, że przełęcz otwarta. Znowu silny wiatr!
Niedługo po rozpoczęciu podjazdu dogonił nas motocyklista tłumacząc, że przełęcz zamknięta. Jechał specjalnie za nami, żeby nam to powiedzieć! Z kilku samochodów zjeżdżających z góry słyszeliśmy to samo. Jechaliśmy dalej w górę. Stelvio na szczęście nie ma odcinków bardzo sztywnych. Jeden raz przez kilkaset metrów było nachylenie 14%, ale to był jedyny wyjątek. W innych miejscach nachylenie nie przekraczało 10%, więc jazda z bagażem nie dawała się tak bardzo we znaki. Od napotkanych po drodze Czechów dowiedzieliśmy się , że nieprzejezdność drogi nie jest taka straszna i damy radę przenieść rowery. Poczuliśmy ulgę! Po jakichś trzech godzinach walki osiągnęliśmy przełęcz. Wspaniałe widoki po drodze, wspaniałe widoki ze szczytu. Zjazd miałem ułatwiony przez zamknięcie przełęczy od strony północnej. Miałem do dyspozycji całą szerokość wąskiej drogi, co pozwalało mi oddalać się od bardziej wyeksponowanych przepaści. Droga do Merano znowu prowadziła lekko w dół i pokonaliśmy ją błyskawicznie.
Dzień szósty - 29.05.08 - Merano - Bolzano - Ponte Gardena - Ortisei
Dystans : 71,03 km , średnia prędkość : 14,36 km/godz , suma podjazdów : 1154 m
Był to pierwszy i ostatni w historii tej wyprawy dzień ulgowy. Wjechaliśmy sobie do Bolzano, objechaliśmy stare miasto, jedliśmy kebab i lody i dalej nie spiesząc się podążyliśmy w kierunku Dolomitów, zmierzając do miejscowości Plan. Z tą ulgową jazdą jak się okazało nie było aż tak różowo, bo podjazdy okazały się sztywne, miejscami 14%
i więcej. Dało nam się to we znaki. Popołudniem dojechaliśmy do Ortisei ( St Ulrich) i po trwających trochę poszukiwaniach zdecydowaliśmy się na nocleg w pensjonacie po 16 Euro od osoby. W okolicy nie było żadnego kampingu, a nocleg na dziko był nam nie na rękę, bo następnego dnia mieliśmy jechać bez bagaży i gdzieś trzeba je było zostawić. Trochę nas to kosztowało, ale z ulgą stwierdziliśmy, że już na tej wyprawie nie musimy rozbijać i zwijać namiotów. Był wreszcie czas, żeby spokojnie posiedzieć na ławce przed domem i pogwarzyć troszkę przy herbacie.
Dzień siódmy - 30.05.08 - Ortisei - Plan - Arabba - Corvara - Ortisei
Dystans : 81,02 km , średnia prędkość : 13,23 km/godz , suma podjazdów : 2358 m
Zdobyte przełęcze : Passo di Sella 2244 m n.p.m.
Passo di Pordoi 2239 m n.p.m.
Passo di Campolongo 1850 m n.p.m.
Passo di Gardena 2121 m n.p.m.
W nocy padało. Ranek stwarzał nadzieje na lepszą pogodę, wyruszyliśmy więc pełni wiary na podbój Dolomitów. Na pierwszy ogień Passo di Sella. Tam z dalszej jazdy wycofał się Miki ze względu na ból kolana. Następny dzień miał być dość trudny i wolał nie przeginać.
Michał i ja pojechaliśmy dalej. Niestety na Selli załamała się pogoda. Po zjeździe czekaliśmy dwie godziny w jakiejś szopie ,aż przestanie padać. Przestało! Ruszamy na Passo Pordoi.
Podjazd niezbyt trudny i krótki. Pod koniec znowu zaczęło padać , deszcz przechodził w drobny grad siekący po rękach jak igiełki. Na szczycie znowu trochę słońca. Na zjeździe pogoda zmienna. Passo di Campolongo zdobyliśmy już w deszczu. Zjazd do Corvary znów stwarzał nadzieję na poprawę pogody. W Corvarze siedliśmy na ławeczce na skwerku i posilaliśmy się przy prawie słonecznej pogodzie, po czym ruszyliśmy na Gardenę - ostatnią przełęcz tego dnia. I tu pogoda załamała się kompletnie. Rozpadało się na dobre. Schowałem się na dwadzieścia minut pod jakimś daszkiem i przeczekałem najgorszą ulewę. Michał wysforował się do przodu i już nie znalazł żadnej ochrony. Do końca tego dnia jechaliśmy już osobno. Na szczyt wjechałem całkiem przemoczony. Najgorszy był zjazd, bo wtedy się marznie, szczególnie gdy człowiek jest przemoknięty. Zjazdu było chyba z piętnaście kilometrów. Gdy dotarłem na kwaterę, dygotałem już z zimna. Gorący prysznic był
zbawieniem. Później suche ciuchy i po problemie. Gospodarze udostępnili nam kotłownię do suszenia mokrych rzeczy. Pozostało jedno, ale istotne zmartwienie -jaka pogoda będzie jutro? Trochę nie mamy wyboru. Jechać trzeba. W przeciwnym razie upadnie koncepcja z biletem weekendowym, A to oznaczać będzie spore dodatkowe i nie przewidziane wydatki.
Nie bardzo sobie z kolei wyobrażaliśmy dłuższą jazdę przy takim deszczu jaki był dzisiaj.
Dzień ósmy - 31.05.08 - Ortisei - Brennero - In sbruck - Garmisch Partenkirchen
Dystans : 176,63 km , średnia prędkość : 19,67 km/godz , suma podjazdów : 1670 m
Zdobyte przełęcze : Passo del Brennero 1375 m n.p.m.
Seefelder 1185 m n.p.m.
Ranek wstał pochmurny,ale bez deszczu. Zaraz po godzinie 7.00 byliśmy gotowi i ruszyliśmy w dół. Opatrzność miała nas jednak w opiece tego dnia! Pogoda wyraźnie się poprawiała z kilometra na kilometr. Na przełęcz Brennero wjeżdżaliśmy już w pełnym słońcu i niemal w upale. Tempo jazdy było szybkie od początku dnia. Mieliśmy do pokonania długi dystans
i nie było żartów. W Insbrucku jeszcze zakupy w markecie i znowu dalej. No i czekała nas kolejna niespodzianka. Podjazd pod przełęcz Seefelder okazał się trudniejszy niż przypuszczaliśmy. Na mapie co prawda pisało coś o 15% nachylenia, ale to już nie były "prawdziwe" Alpy, kto by się tym przejmował. Spotkanie z rzeczywistością było trochę przykre. Bardzo sztywny podjazd ( mój licznik pokazywał chwilowo nawet 18% ) trwał jakieś 1,5 km i nie chciał się skończyć! Każdy zakręt witałem z nadzieją , że droga już się choć
trochę wypłaszczy - a tu nic z tych rzeczy. Pokonałem tę ścianę płaczu bez zatrzymania i odpoczynku, bo jak sobie wyobraziłem, że będę musiał znowu ruszać pod tę stromiznę, to wolałem jechać dalej. Pot lał się do oczu, ciekł po plecach - no, było naprawdę ciężko.
Był to już jednak ostatni podjazd tej wyprawy. Potem już było tylko z górki. Michał postanowił przedłużyć sobie trasę o jakieś 90 km i pojechał rowerem aż do Monachium.
Brakowało mu tak długiego przejazdu w statystykach i zrobił swoje. Miki i ja jechaliśmy już całkowicie na luzie kontemplując widoki, piękną pogodę i żegnając się z Alpami. Nie wiadomo na jak długo. Może tylko na rok? Krótko przed zmierzchem dotarliśmy do Garmisch Partenkirchen. Pętla zamknięta! Koniec wyprawy!
Epilog : Czekał nas jeszcze powrót. Najpierw około doby niemieckimi i polskimi kolejami.
W Monachium między 23.00 a 2.00 trzy godziny oczekiwania na pociąg. Wyjechaliśmy rowerami na miasto, żeby coś robić. I to był udany strzał! Akurat odbywała się tam tak zwana długa noc. Nieustający festyn na całym starym mieście. Mnóstwo większych i mniejszych koncertów muzycznych. Część wprost na ulicach i placach. Coś pięknego ! Na moim rowerze powiewała z przodu biało-czerwona flaga. Oczywiście zaraz zostałem zaczepiony przez rodaków - ze zdziwieniem i niekłamanym podziwem wysłuchali
krótkiego opowiadania o alpejskiej włóczędze. I dalej pociągiem
. Było ich tej doby chyba jedenaście. Gdy ostatni z nich zatrzymał się w Kutnie nadeszła pora pożegnań. Michał jechał dalej do Warszawy. Miki i ja wyruszaliśmy jeszcze rowerami w nocną podróż. On do Łodzi, ja do Łowicza. Część drogi - do Piątku - przebyliśmy razem. Rozstaliśmy się w geometrycznym środku Polski, obiecując sobie jeszcze jakiś wspólny wyjazd w przyszłości.
Tak, w tym składzie i z tymi ludźmi warto jeździć częściej.
I dalej do Łowicza. Wcale już nie byłem tak napalony na jeżdżenie rowerem, ale najbliższy pociąg był po czwartej rano, więc wolałem nie tracić czasu. Droga zleciała szybko, trochę wkurzały auta jadące z naprzeciwka na długich światłach. Czasem musiałem się zatrzymywać, bo nie wiedziałem, czy nie jadę wprost do rowu. Kilkanaście godzin zabawiłem w Łowiczu u siostry i znowu pociąg, tym razem już do Nowego Sącza.
W poniedziałek
02.06.2008 o godzinie 23.30 , po trzech tygodniach włóczęgi byłem w domu !
Już wkrótce zamieszczę zdjęcia z tej wyprawy
|