--------------------------
Podoba Ci się ? Zagłosuj na mnie !!!
TOP LISTA
--------------------------
wystartowaliśmy:
19 lutego 2008r.
|
Bieszczady 1971r
Mam odtworzyć z pamięci fragment wakacji z 1971 roku. Było to prawie trzydzieści siedem lat temu! Mało śladów po tym zostało. Na szczęście trochę się wtedy fotografią zajmowałem,
więc są zdjęcia z tamtych wakacji, w tym dwa dokładnie z tego wyjazdu w Bieszczady.
Pomysł wyjazdu był spontaniczny. Nie miałem pomysłu na jakieś wakacje, a ponieważ moja ówczesna dziewczyna została przez rodziców "wywieziona" do rodziny gdzieś pod Świdnik, więc postanowiłem podjechać do niej z Łowicza rowerem zahaczając "po drodze"
O Kraków i Bieszczady.
To były przepiękne wakacje i to nie tylko ze względu na wyjazd w Bieszczady. Załączam dwa zdjęcia z samego początku wakacji. Pierwsze zostało zrobione podczas jazdy nad rzekę z koleżanką, która mieszkała dwa piętra niżej.(FOTO) Drugie natomiast zrobione zostało w Warszawie pod Pałacem Kultury, dokąd wybrałem się na jeden dzień ze spotkanym przygodnie po drodze rowerzystą z Poznania.(FOTO) Nie pamiętam dokładnie jak było z finansowaniem wyjazdu w Bieszczady.
Zawsze starałem się w wakacje zarobić kilka złotych i dysponować swoją gotówką, ale w tym wypadku chyba trochę mnie rodzice zasponsorowali, bo to był początek wakacji i nie miał bym jeszcze okazji czegoś zarobić. Swoją drogą miałem wtedy dopiero co skończone osiemnaście lat, a decyzja co do wyjazdu była samodzielnie moja i nikt w domu nie miał specjalnych obaw i wątpliwości, czego wcale nie należy sobie tłumaczyć jako obojętności.
Po prostu rodzice pozwolili mi rzucić się na dość głęboką wodę
wierząc i wiedząc, że dla mnie nie będzie zbyt głęboka.
Pora więc na krótki opis wyjazdu.
Dokładna mapa
Dzien pierwszy: Łowicz - Rawa Maz. - Radom - Ostrowiec Św. - Dwikozy - 255km.
Wielokrotnie wcześniej i później tę trasę pokonywałem w obie strony. Start następował około
piątej rano , dojeżdżałem na miejsce trochę przed zmierzchem, lub trochę po zmierzchu ,a więc jazda trwała około szesnastu, siedemnastu godzin. Żywiłem się po sklepach bułkami i piłem oranżadę.
W okolicy Iłży było miejsce, gdzie robiłem sobie konkretniejszy posiłek i
trochę dłuższy odpoczynek - godzina "z zegarkiem w ręku". Wieczorem dojechałem do Dwikóz, zakwaterowałem się u kolegi (przyjaciel do dnia dzisiejszego) i następnego dnia jak najbardziej bierny wypoczynek, może była jakaś kąpiel w pobliskim jeziorku.
Dzień trzeci: Wypad z kolegami (chyba w trzy rowery) do Opatowa i z powrotem do jeszcze innego kolegi, który tam gdzieś praktykę wakacyjną odbywał - 73 km
Dzień czwarty: Dwikozy - Sandomierz - Kraków - 176 km
Dość przyjemna jazda znaną nadwiślańską trasą. Przejechałem dość szybko i sprawnie
- w Krakowie byłem po południu. Po drodze musiałem zmieniać oponę na przednim kole,
która nie wytrzymała czasu i przebiegu i pękła ze starości ( po dwóch latach)gdzieś między bieżnikiem a obręczą. Na szczęście w pobliskim GS-ie mieli rozmiar 28x1,3/4.
W Krakowie akurat moja siostra miała praktykę jako opiekunka na koloniach w którejś ze szkół na Dębnikach, więc tam zostawiłem rower, a nocowałem w schronisku młodzieżowym na Oleandrach.
Był to mój pierwszy pobyt w Krakowie. Spędziłem tam dwa piękne dni. Zwiedziłem Wawel,
Muzeum Narodowe, Ogród botaniczny, poszwędałem się po Rynku i Starym Mieście.
W późniejszych latach wróciłem tam, aby studiować na AGH i pływać kajakiem w Bystrzu.
Do dzisiaj mam w Krakowie wielu przyjaciół i chętnie wracam tam od czasu do czasu, aby pooddychać atmosferą z dawnych lat.
Dzień siódmy: Kraków - Wieliczka - Bochnia - Rzeszów - Łańcut - 182 km
Wyjeżdżam z Krakowa i zaraz po starcie ruszam "gwałtownie" po zmianie świateł na skrzyżowaniu - i przykra niespodzianka. Rower jak się to popularnie mówi "przepuścił".
Będzie problem, bo mam świadomość, że zjawisko to będzie się nasilać. Wymaga to wymiany wałków ø 6,2 mm w tylnej piaście, ale wtedy jeszcze tego nie wiedziałem.
Na razie jadę. Bez szarpania , płynnie, ale dość szybko i sprawnie. Na zjeździe w dół do
Bochni spotkałem dwie bratnie dusze. Jeden na rowerze, drugi na motorowerze jechali do Jasła - nie pamiętam nawet skąd. Do Pilzna (68 km) jechaliśmy razem. Zaraz za Tarnowem
zrobiliśmy sobie postój pod pomnikiem, z tego też miejsca pochodzi zdjęcie zrobione na tle
pomnika i przedstawiające mnie na tle połączonego sprzętu całej ekipy.(FOTO)
Przed wieczorem, gdy byłem już blisko Łańcuta problemy z moim rowerem powiększyły się.
Trasa jak na złość jest tam intensywnie pofałdowana. Musiałem zjeżdżając z górki rozpędzać się maksymalnie, żeby na górkę wjeżdżać siłą rozpędu i płynnego, niezbyt silnego pedałowania. Dojechałem. Nocleg w jakimś schronisku młodzieżowym, dość tani i co dobrze pamiętam - z prysznicem, co nie należało wtedy do standardu.
Dzień ósmy: Łańcut - Dynów - Sanok - Lesko - 101km.
Dzień zaczynam od zwiedzania znanego pałacu Lubomirskich i Potockich. Przepiękny!
Dość szczególnie wryły mi się w pamięć unikalne parkiety. Wiele lat później miałem okazję zwiedzać w Bawarii znany zamek Neuschwainstein. Przepiękna architektura i niesamowite położenie. Natomiast parkiet w sali balowej to po prostu zwykła klepka o sporych rozmiarach ułożona w normalną "jodełkę". Przy parkietach z Łańcuta to jakaś piąta liga, jeśli nie gorzej. Uczucie dumy narodowej opuściło mnie zdecydowanie, gdy zobaczyłem tam piękne miedziane wodociągi i kanalizację, podczas gdy w Łańcucie były w każdej sypialni nocniki, chociaż do wojny był on regularnie zamieszkany przez Potockich.
Wracajmy jednak do roweru . Wyruszyłem koło południa wiedząc, że muszę jak najszybciej znaleźć jakiegoś mechanika, który mi rower naprawi, bo jazda była coraz trudniejsza, a zbliżały się Bieszczady. Znalazł się taki mechanik gdzieś na wsi niedaleko. Nie bardzo chciał ze mną gadać, bo - cytuję : " miesiąc temu też był tu taki jeden i nie zapłacił bo nie miał pieniędzy, legitymację tylko zostawił, a pieniędzy do dzisiaj nie przysłał". Pokazałem panu jakieś dwadzieścia złotych i mamrocząc jeszcze pod nosem zabrał się za robotę. Później już zawsze sam sobie to robiłem.
W sumie jazdę rozpocząłem tego dnia późno i w ostatnich promieniach słońca dotarłem do Leska. I tu niemiła niespodzianka - w schronisku
młodzieżowym niezbyt miła pani powiedziała mi, że nie mają już miejsca i wywaliła mnie na zbity pysk. Nie miałem innego pomysłu jak nocleg pod gołym niebem. Wyjechałem za miasto, dojechałem do pobliskiego lasu, porozglądałem się, czy nikt mnie nie widzi -
i do lasu! Miałem ze sobą dwa koce, włożyłem plecak pod głowę - i obudziłem się rano. Wcześniej dla bezpieczeństwa wyciąłem sobie kawałek solidnego kija z leszczyny, bo strasznie po okolicy psy hałasowały i obawiałem się ich wizyty.
Dzień dziewiąty: Lesko - Baligród - Cisna - Ustrzyki Górne - Lutowiska - 91 km.
Jestem więc w Bieszczadach! (Pętla Bieszczadzka - mapa) Nieznanych, tajemniczych , owianych legendą. Dojechałem sam, rowerem Mało tego - byłem po raz pierwszy w życiu w jakichkolwiek górach .Czułem się prawie jak jeden ze zdobywców dzikiego zachodu!
Niedaleko za Baligrodem wioska Jabłonka i pomnik upamiętniający miejsce śmierci
gen. Świerczewskiego. To były inne czasy i nie był to wówczas "zdrajca, komuch i sprzedawczyk", tylko bohater narodowy i "człowiek, który się kulom nie kłaniał". W dzieciństwie należałem do drużyny harcerskiej jego imienia i to miejsce miało dla mnie charakter symboliczny.
Przed Cisną kończą się żarty i zaczynają się podjazdy. Po raz pierwszy i ostatni na tym wyjeździe jestem zmuszony przez góry do kapitulacji. Musiałem zejść na chwilę z roweru,
odpocząć trochę, chyba nawet poprowadziłem rower przez jakiś krótki odcinek drogi.
Za to niebawem zaczął się zjazd! Pierwszy raz w życiu zjeżdżam serpentyną. Wspaniała prędkość i wiatr we włosach. Doganiam jakąś czarną "Wołgę" ( taki samochód). Najbliższy zakręt omal nie zakończył się tragicznie. Milimetry brakowały mi do piaszczystego pobocza,a solidna przepaść po prawej stronie już na mnie czekała. Na prostej hamuję i pozwalam się oddalić "Wołdze". Uff!!!
Na jednym z następnych zjazdów (Przełęcz Wyżniańska) znowu gorąco. Zjeżdżałem dość szybko po prostej. Z naprzeciwka jechał samochód. Podmuch wiatru chciał mi zerwać z głowy czapkę, więc odruchowo złapałem ją ręką. Ruch był energiczny, więc straciłem trochę równowagę i zachwiało mną. Znowu odruch - hamowanie. Niestety zbyt silne. Zablokowało się tylne koło, dźwignia wychodząca z tylnej piasty i umożliwiająca hamowanie "kontrą"
odgięła dolną rurę widełek , na szczęście zablokowała się na innej z rurek i na takim zablokowanym kole zatrzymałem się kawałek dalej. Na szczęście nie upadłem, bo przy tej szybkości nie było by to sympatyczne. Chyba z pół godziny prostowałem później w przydrożnym rowie pogięte widełki za pomocą kamienia. Wczesnym popołudniem dojechałem do Ustrzyk Górnych. Byłem trochę rozczarowany. Spodziewałem się kilku domów więcej.
Pod wieczór dojechałem do Lutowisk.(FOTO) Nawet nie próbowałem szukać noclegu. Metodę z poprzedniej nocy zastosowałem "z marszu". W nocy obudziło mnie światło księżyca - była
akurat pełnia. Nie wiem do jakiego stopnia to jest obiektywne, ale do dzisiaj utrzymuję, że tak rozgwieżdżonego nieba już więcej nie widziałem.
Dzień dziesiąty: Lutowiska - Ustrzyki Dolne - Zapora w Solinie - Sanok - 76 km.
Dzień spokojny, bez pospiechu. Jadę do Soliny. Chcę obejrzeć zaporę (wtedy miała z 10 lat),
miałem się też ewentualnie spotkać z kolegami, którzy podobno mieli tam być pod namiotem.
Zapora oglądana przy pięknej pogodzie prezentuje się okazale. Kolegów nie znalazłem.
Jadę do Sanoka. Nocleg w schronisku młodzieżowym. Wieczorem wyszedłem sobie do kawiarni na piwo. Spotkałem starszego pana, który opowiadał mi jak to przed wojną do Lwowa rowerem jeździł. Postawił mi drugie piwo!
Dzień jedenasty: Sanok - Brzozów - Lutcza - Rzeszów - 77 km.
Epizod Bieszczadzki zakończony ostatecznie i nieodwołalnie. Trzeba się pchać do tego Świdnika. Około 240 km - w dwa dni na luzie i bez problemów. Niestety następuje załamanie pogody. Rano jeszcze tylko chmury, trochę później już deszcz. Kupiłem w kiosku gazetę - prognozy zdecydowanie pesymistyczne. Wraz z załamaniem pogody przyszło lekkie załamanie psychiczne. Chyba zaczęła też doskwierać "samotność wśród ludzi". Decyzja była szybka :
W Rzeszowie wsiadłem w pociąg i raniutko obudziłem się w Łodzi, a stamtąd już tylko 55 km rowerkiem i byłem w domu !!!
|